Uwaga

Miłość Małżeństwo Rodzina

Skąd brać dziewice? – czyli o wychowaniu do miłości małżeńskiej

Gdybyście z perspektywy 36 lat małżeństwa i 12 lat pracy w poradnictwie rodzinnym mieli podać kochającym się ludziom receptę na budowanie trwałego związku, co byście powiedzieli? 

Zenon: Że nie ma czegoś takiego, jak dopasowanie się do siebie, ani fizyczne, ani duchowe. Można tylko i trzeba starać się zrozumieć siebie nawzajem i nieustannie iść na kompromisy, szukając wspólnych rozwiązań: w myśleniu, w pracy, w sypialni, w wychowaniu dzieci, w kłopotach. I wszędzie sobie nawzajem pomagać. Pamiętać, że to my dla siebie jesteśmy najważniejsi. Nie obrażać się i nie milczeć. Szanować rodziców i nie dzielić ich na „moich” i „twoich”, ale „naszych”. I prosić Pana Boga, żebyśmy pomagał budować tę małżeńską wspólnotę.

- rozmawia Monika Białkowska, Przewodnik Katolicki

Zacznijmy od tego, co najtrudniejsze: narzeczeni nie lubią zwykle obowiązkowych spotkań przedmałżeńskich w parafii, twierdzą, że Kościół nie powinien dotykać sfery ich intymności. W powszechnej świadomość nadal funkcjonuje mit o Kościele, który jedyne, co ma do zaoferowania małżonkom, to „kalendarzyk małżeński”. 

Zenon: Kościół bardzo otwarcie mówi o małżeństwie i rodzinie, w tym również o życiu seksualnym. My sami nie uczmy niczego teoretycznie, ale dajemy świadectwo. Dlatego właśnie doradcami życia małżeńskiego powinni być małżonkowie – bo oni są najbardziej wiarygodni.

Dawny „kalendarzyk” trzeba odróżnić od naturalnych metod planowania rodziny, które są piękną sprawą! Każde z naszych trojga dorosłych już dzieci zostało poczęte dokładnie wtedy, kiedy tego pragnęliśmy. I dumni jesteśmy, że nasza córka, której lekarze powiedzieli, że nigdy nie będzie miała dzieci, tak płynnie nauczyła się czytać swoje ciało i swój cykl, że poczęła i urodziła zdrowego syna. 

Marianna: W przełamywaniu stereotypu „niepotrzebnych spotkań w parafii” pomaga nam to, że nie przyjmujemy młodych w biurze, ale w naszym domu. Przychodzą często wzburzeni, że „muszą zaliczyć” to spotkanie. A potem zaczynamy z nimi rozmawiać… Są zaskoczeni, że nie odpytujemy ich z ich wiedzy i życia, ale rozmawiamy po przyjacielsku o wszystkim, co może ich dotyczyć. Siedzimy przy herbacie, oni patrzą na zegarek i przepraszają, że tyle czasu nam zajęli, ale zadają jeszcze jedno pytanie, i jeszcze jedno, i tak mijają kolejne godziny… 

Zenon: W Kościele zalecane są trzy obowiązkowe spotkania, ale jeśli potrzeba, spotykamy się z narzeczonymi pięć albo więcej razy – tyle, ile dyktuje potrzeba. Cieszy nas, że nie przychodzą już do nas osoby nastoletnie, które rodziny na siłę próbują ze sobą ożenić. Poczęcie dziecka nie może być jedynym powodem zawierania małżeństwa! Zawsze prosiliśmy i prosimy o umiar i rozsądek: młodzi powinni brać pod uwagę zdanie najbliższych, ale decyzję o małżeństwie podejmować samodzielnie i bez nacisków.

 Dlaczego warto korzystać ze spotkań z doradcami życia małżeńskiego? Czego możecie nauczyć? 

Zenon: Podczas spotkań, jakie prowadziliśmy w szkołach okazywało się, jak mała jest wiedza młodych ludzi na tematy związane z ludzką płciowością. Ale mówienie tylko o tym to za mało:  trzeba ludzi uczyć rozumienia miłości głębszej, niż tylko fascynacja ciałem. Dziś młodzi chłopcy chcieliby móc sypiać z dziewczynami przed ślubem, ale żenić woleliby się z dziewicami. Pytanie tylko, skąd brać te dziewice?

Jeszcze przed ślubem narzeczeni powinni rozmawiać ze sobą o tym, jacy chcą być razem. Obiecałem swojej żonie, że nigdy nie zostawię jej samej, kiedy pójdzie do lekarza, i już 36 lat przy tym trwam. Moja żona mi obiecała, że zawsze mi będzie towarzyszyć u lekarza, i już 36 lat przy tym trwa. I nie przeszkodziła nam w tym ani praca, ani obowiązki, ani brak czasu. Przysięga „nie opuszczę cię aż do śmierci” oznacza przecież, że nie opuszczę cię nigdy, kiedy będę ci potrzebny.

Kiedy przychodzą do nas młodzi, opowiadamy im o naszej miłości, której uczymy się już 36 lat. Mówimy o tym, że po tylu latach małżeństwo nadal nie polega na tym, że mówimy sobie tylko miłe słowa, a mąż zmywa naczynia. Nasze nieporozumienia są często boleśniejsze, niż dawniej – ale i miłość jest jeszcze głębsza niż wtedy, gdy byliśmy piękni i młodzi.

 Nieporozumienia nie niszczą miłości? 

Marianna: Kilka razy złapałam się na tym, że nie zgadzając się z mężem wyszłam z domu, zostawiając telefon. Niedaleko, gdzieś przed blok, na ławeczkę, żeby pomyśleć. Ale takie odejście nie trwa długo – bo zaraz przychodzi mi do głowy, że on się przecież będzie martwił o mnie, że wyszłam bez słowa i głośniej zamykając drzwi, że nie będzie się mógł dodzwonić. Wracam więc zaraz i rozmawiamy. Ale to on pierwszy podchodzi i przytula...! 

Zenon: Nieporozumienia są naturalne między ludźmi. Nigdy natomiast nie wolno mi zignorować tego, że żona czy dzieci mnie potrzebują, że chcą porozmawiać. Jeśli tego nie zauważę, to nie będzie kłótni – ale będzie inna, większa tragedia.

Kiedy przychodzą nasze dorosłe już dzieci ze swoimi rodzinami, siadamy w jednym pokoju, gdzie się da, i rozmawiamy. Nie ma lepszego lekarstwa na ból, nie ma lepszej recepty na dobrą miłość, jak rozmowa. 

Żyjemy razem – czy to znaczy, że kąpiemy dziecko zawsze „na cztery ręce”? 

Marianna: Doświadczone kobiety wiedzą, że podział obowiązków jest konieczny – inaczej nie będziemy mieli czasu dla siebie i dla dzieci. Mąż umyje szklanki niedokładnie? Trudno! Ale jak będziesz chciała zrobić wszystko sama, wciąż będziesz zajęta. Wspólne zmywanie, odkurzanie czy kąpanie dzieci musi się skończyć stwierdzeniem: „nie możemy się z niczym wyrobić!” 

Zenon: Próba robienia wszystkiego dosłownie „razem” wprowadza w życie chaos. W małżeństwie „razem” oznacza działanie w jednym celu, choć na różnych polach. Kiedy chcemy jechać z żoną na wycieczkę do lasu, ona przygotowuje kanapki, a ja samochód. I to jest nasze „razem”! Gdyby starać się ujednolicić nasze umiejętności i predyspozycje, wiele byśmy stracili. Najpiękniej jest pozwolić kobiecie realizować to, co kobiece – a mężczyźnie to, co męskie. 

Męskie i kobiece – to znaczy jakie? 

Zenon: Moim zadaniem jako mężczyzny jest sprawny samochód i dom. Gdy gdzieś kapie woda, żona nie musi mnie prosić, żebym naprawił kran – to jest dla mnie oczywiste, to moje zadanie i w nim się spełniam. Mężczyzna realizuje się też w opiece nad swoimi najbliższymi. Sam często myślę nad tym, co jeszcze mogę zrobić, żeby mojej żonie lepiej się żyło? Żeby była zdrowa? 

Marianna: Dla mnie kobiece jest dbanie o wygląd domu, o wychowanie dzieci i przekazanie dzieciom jak najwięcej ciepła. Ludzie dziś często podnoszą na dzieci głos – sama nigdy nie krzyczałam, po przebytych chorobach nie mam takiej możliwości, może dlatego tak mnie to drażni? A przecież kiedy dorośli krzyczą – krzyczą też dzieci. Dzieciom potrzeba spokoju, miłości, ciepłego głosu, a nie krzyku… 

Kiedy spotyka się owa męskość i kobiecość, rodzi się zakochanie i rodzi się miłość. Czy można je od siebie odróżnić? I jak to było z wami? 

Zenon: Granicą kończącą zakochanie i rozpoczynającą miłość powinno być klęknięcie i proszenie kobiety o rękę… Miłość wiąże się bowiem z odpowiedzialnością: kocham cię, więc chcę wziąć za ciebie odpowiedzialność.

Swojej żonie wyznałem miłość 37 lat temu. Na randki dojeżdżałem pociągiem jadącym 12 godzin w jedną stronę. Przeżywałem każde spotkanie, byłem spragniony dotyku jej ręki – dostałem ją do pocałowania po raz pierwszy dopiero przy trzecim spotkaniu. Później były listy, które mamy do dzisiaj, i kosmyk włosów, który mam do dzisiaj, i rąbek sukienki czerwonej, który też mam do dzisiaj. Myślę, że to właśnie jest miłość. 

Marianna: A mnie urzekła mnie twoja nienatarczywość... Kiedy inni chłopcy przychodzili do mnie do domu, siadaliśmy przy stole, mama robiła herbatę – a chłopak przesiadał się coraz bliżej. Tymczasem najpierw chciałam człowiekowi w oczy patrzeć, a nie czuć jego rękę na swoim kolanie. Tacy natarczywi szybko znikali z mojego domu. 

Zenon: Tak naprawdę nazwaliśmy naszą miłość w Boże Narodzenie. Marynia przyjechała wtedy do mnie. Wybraliśmy się na Pasterkę – a do kościoła trzeba było iść trzy kilometry. Szliśmy, rozmawialiśmy, trzymaliśmy się za ręce, mróz był potężny – kiedy doszliśmy wreszcie do kościoła, Pasterka właśnie się skończyła! I szliśmy z powrotem tak samo długo, prawie do rana. Wróciliśmy potwornie zmarznięci, ale ubogaceni o miłość. 

Marianna: To było po pół roku nasze znajomości – następne pół roku później wzięliśmy ślub. A 35 rocznicę ślubu przeżywaliśmy w tym samym kościele, w którym braliśmy ślub – tylko my, Jezus i ksiądz. 

Gdybyście z perspektywy 36 lat małżeństwa i 12 lat pracy w poradnictwie rodzinnym mieli podać kochającym się ludziom receptę na budowanie trwałego związku, co byście powiedzieli? 

Zenon: Że nie ma czegoś takiego, jak dopasowanie się do siebie, ani fizyczne, ani duchowe. Można tylko i trzeba starać się zrozumieć siebie nawzajem i nieustannie iść na kompromisy, szukając wspólnych rozwiązań: w myśleniu, w pracy, w sypialni, w wychowaniu dzieci, w kłopotach. I wszędzie sobie nawzajem pomagać. Pamiętać, że to my dla siebie jesteśmy najważniejsi. Nie obrażać się i nie milczeć. Szanować rodziców i nie dzielić ich na „moich” i „twoich”, ale „naszych”. I prosić Pana Boga, żebyśmy pomagał budować tę małżeńską wspólnotę.